środa, 30 stycznia 2013

Na Midach - informacyjny wpis o pewnym targu

Dworzec południowy, Gare du Midi. Najtańsze (chyba) zakupy robi się właśnie tutaj, na kilkuhektarowym targu „na Midach”. Sprzedawcy stoją NA swoich stoiskach, gestykulują i krzyczą w niebogłosy i jednym ciągiem „un euro un euro un euro!!!”. Przechodzili chyba kurs śpiewu „białym głosem”, bo słychać ich na kilometry. To się nazywa konkurencyjna dżungla! Około 14.00 sprzedawcy rozdają owoce i warzywa za darmo lub prawie za darmo, skrzynkę awokado można kupić za un euro, un euro, un euro... Albo dostać za darmo pudełko „kiwi berries” czyli maleńkie kiwi wielkości orzecha włoskiego. Przepyszne! Okolica „Midów” to ulica Stalingradzka, na której można wypić marokańską miętową herbatę z potężną ilością cukru. Jest to trasa spacerowa przeróżnych przechodniów: elegantek, które spieszą się na ultraszybki pociąg do Paryża, ubranych szykownie - nawet bagaż mają pod kolor. Jednocześnie, wolniejszym dużo krokiem, przechadza się ciemnoskóry bosy bezdomny przykryty kocem jak płaszczem, mimo pięknej pogody. Albo popijający piwo Polak, niegdyś mieszkaniec Podlasia, teraz mieszkaniec dworca. Marokańscy ojcowie rodzin godzinami potrafią siedzieć na Stalingradzkiej w „Salon de the Stallingrad” i popijać herbatkę lub sok przez rurkę. Ich żony w tym czasie, z trójką dzieci na ręku, zapewne robią zakupy na targu lub obiad. Wszystko ma tu swoje właściwe miejsce i czas. (relacja wideo wkrótce)

piątek, 16 marca 2012

Przebieranki i maskarada czyli belgijskie zdrowie i higiena

Bez rękawiczek
No bo po co? Pobieranie krwi, dotykanie wyszczerbionych części ciała nie wymaga przecież żadnego zabezpieczenia. Podkład zmieniony po poprzednim pacjencie – dzięki Ci Boże za ten wyjątek! Najgorzej dzieje się chyba wśród pielęgniarzy opiekujących się starymi ludźmi… Nie przejmują się, czego dotykały ich ręce przed chwilą i daaaalej! podawać „dziadkom” posiłek.
A w żłobku myje się ręce dzieciom PO posiłku a nie przed (wszak ubrudziły rączki kartoflami, wcześniej miały czyste, jeśli oczywiście rodzice im umyli w domu…)

Maska zamiast twarzy
Ot i wczoraj, istny bal maskowy. Lekarz na mnie najechał, że go „stawiam w trudnej sytuacji” bo nie robiłam badań u niego, tylko gdzie indziej, zimny drań. A ja go – o zgrozo - PRZEPRASZAM!!! Szlag by trafił to dziewczyńskie wychowanie, powinnam nakrzyczeć, a ja w płacz, szloch i "ajm sory ser-doktor, ajm sory!". Drań okazał się człowiekiem z maską zamiast twarzy, odmówił mi nawet prawa do informacji („we will discuss about it later”). „Later” nie będzie, bo nie będzie „see you soon”.
Profesjonaliści w Belgii naprawdę się cenią, w przeciwieństwie do emigrantów, takich jak ja…

Toczek
Za to lekarki – to jest dopiero haute couture! Wchodzisz, proszę ja ciebie, na przykład, na usg, spodziewasz się wiadomo czego i kogo, a tu … 185 cm wzrostu, przepiękna jakaś była baletnica lub modelka, gładki kok, suknia drapowana, rozkoszowana w stylu lat 50-tych, MEDALION, pasek szeroki mocno ściskający talię no i obcasy! Już chcesz wychodzić, bo to chyba nie ten gabinet, ale pani nonszalancko zarzuca zielony kitel na drapowanie i zaprasza na skanowanie…

Na biurku obok pliku recept i komputera leży dodatkowo jeszcze jej szykowny TOCZEK. Czy przyjechała karocą?

Nasza perspektywa

piątek, 24 lutego 2012

To tutaj normalne

Kanał w centrum. Kiedyś tętniący życiem portowym, łączący Brukselę z morzem. Dziś smutna i mętna pozostałość dawnej świetności. Obok – piękny zamek, ogrodzony murem, tymczasowa placówka pobytu dla uchodźców. Vis a vis – nowoczesny, dizajnerski sklep z tkaninami.

To tutaj normalne.

Minus dwa na dworze. Sobotni poranek. Kilkuletni skauci w krótkich spodenkach. Łydki już czerwone, ale właśnie mają przystanek na drugie śniadanie. Na oszronionych ławkach wyjmują zmarznięte jak ich policzki winogrona.

To tutaj normalne.

Nasi rodacy z Podlasia na pobliskich skwerkach sączą piwo „Tyskie”. Ewentualnie „Lecha”, żadnego belgijskiego „sikacza”.

To tutaj normalne.

Od dwóch dni trwa Wielki Post. Moją maleńką uliczką idzie parada klaunów, bębny, barabany, dzieci w perukach...Wiozą piramidę na kółkach. W szkole trwają „karnawałowe ferie” (tydzień wolnego pełnego imprez).

I ten wszechobecny zapach gofrów i marihuany… Chyba nadchodzi wiosna.

piątek, 10 lutego 2012

Aaa, modele dwa...

UWAGA! WPIS TEN ZAWIERA TREŚCI NIEPOPRAWNE „POLITYCZNIE”, STEREOTYPY I OCENY. CZYTANIE NA WŁASNA ODPOWIEDZIALNOŚĆ LUB ZGUBĘ…

Modele są dwa. Dosyć mocno spolaryzowane. Trudno je pogodzić, choć zapewne istnieje gdzieś (poproszę o adres!) złoty środek.

Model nr 1 – czyli „Matka Polka”
1. Dziecko urodzone naturalnie, ewentualnie w wyniku cesarki na życzenie (10 tys zł).
2. Karmione piersią długo i mozolnie, fortuna wydana na doradców laktacyjnych, dwa zapalenia piersi, ale wielka satysfakcja, ze dziecko nie będzie chorowało (bo długo ssało).
3. Matka-Polka pozostaje w domu dopóty, dopóki dziecko oraz ona tego potrzebuje (oraz dopóki nie zwolni się miejsce w żłobku, przedszkolu lub szkole podstawowej). Wszak dziecko trzeba chronić i je pielęgnować (pomimo tego, ze czasem, o zgrozo, ma się ochotę je rzucić o ścianę).
4. Babcia – wielka podpora. Doceniona po latach matka matki rozkwita w nowej roli, na bok idą urazy między matką a matką matki, matka może nareszcie wyjść bez przyrosłej już na stałe „przedniej protezy” w postaci wózka z dzieckiem.
5. Dziecko ubrane jest zawsze ciepło, prawie zawsze za ciepło, czysto, nosek wytarty, wszak mama (i babcia) dba.

Model nr 2 – czyli „Matka frankofonka”
1. Dziecko urodzone naturalnie (choć w znieczuleniu, po oksytocynie, kinezjoterapii i osteopatii za w sumie 10 tys euro).
2. Karmione piersią max. 2 tygodnie, bo potem łatwo o deformację biustu. Wielka satysfakcja, bo dziecko łatwiej, szybciej i sprawniej niż z cyca pije z butelki, a i partner może nakarmić. Ale najlepiej, żeby samo piło od początku, niech się uczy samodzielności.
3. Matka-frankofonka pozostaje w domu dopóty, dopóki nie zagoją jej się szwy, bo przecież robota-zająć kic kic uciekaaaaaaaaaa! w pole pod jej nieobecność. Żłobki przyjmują dzieci od urodzenia na max.10 godzin, więc pomoc jest. Poza tym niech się dziecko uczy samodzielności.
4. Babcia – a kto to taki? Aaa, to matka męża, przebywająca ostatnio na stałe w Barcelonie, gdzie ze swoim trzecim partnerem kupuje właśnie dom na południu Hiszpanii, więc generalnie gdzie jej w głowie wnuk… Do tego już trzeci. Niech się dziecko uczy samodzielności bez babci.
5. Dziecko – ubrane jest zawsze lekko, prawie zawsze za lekko, czysto, markowo, ale pod spodem lepiące ciałko daje czasem o sobie swędzący znak… Inny znak rozpoznawczy: smoczek, ssanie kciuka, lub ciągnięcie lali po asfalcie. Wszak mama dba, by dziecko miało się do czego przytulić. A w międzyczasie niech się uczy samodzielności.

Aaa, modele dwa… Szarobure obydwa.

piątek, 20 stycznia 2012

Komu, komu? bo jak znajdę to zabiorę do domu!

Ostatnio specjalizuję się w znajdowaniu rzeczy. Głównie na chodniku lub w krzakach. Nie jest to trudne w tym kraju, gdzie śmieci wystawia się 2 razy w tygodniu wprost na ulicę z nadzieją, że służba oczyszczania miasta je zabierze… Co smakowitsze kąski wybierają pieski, a resztę zgarniam ja.

No dobra, ustalmy - nie rzucam się na każdy worek ze śmieciami. Niektóre przedmioty leżą po prostu "swobodnie" na mojej drodze. Grzech nie podnieść. Klocki lego? Bardzo proszę (trzeba tylko dobrze je umyć, bo trochę leża). Piękne stare krzesło? Jak najbardziej. Przystawka do wózka (platforma na której może jeździć starsze dziecko) –w dobrym stanie, mało używana. Do zabrania z ulicy od zaraz...

Dziś rekord wszystkiego. Piękny kask rowerowy, stylizowany na wojenny hełm. Przyglądałam mu się długo… Może ktoś go wreszcie zabierze? Może wadliwy? Ale ponieważ ciągle leżał w krzakach zdecydowałam się go w końcu ponieść. CUDO.

Zbieram zamówienia - może ktoś czegoś potrzebuje?

środa, 18 stycznia 2012

Piętnasta lekcja francuskiego – czyli do trzech razy sztuka...

To państwo jest w rozpadzie, to pewne. Ale niektóre jego mechanizmy jeszcze funkcjonują… Oto jeden z nich (poznany niestety na własnej skórze):

Aby dostać się do budynku, gdzie obywają się lekcje francuskiego, trzeba mieć przepustkę ze zdjęciem (zrobionym przypadkowo przez przypadkowego urzędnika, bez uprzedzenia oraz oświetlenia, na którym to zdjęciu wiadomo ostatecznie jak się wygląda). Jeśli się takowej przepustki nie posiada lub się jej zapomni (brrr), rejestruje się w recepcji (imię, nazwisko, nr dowodu, data urodzenia, pozostałe wymiary i namiary, podpisy itp.) a następnie otrzymuje się naklejkę z „V” (visiteur). Naklejka ta zmienia kolor następnego dnia, więc ma użytek jednorazowy.

Otóż w swoim emigracyjnym gapiostwie nie zabrałam kilka razy przepustki, rejestrując się w recepcji wg schematu opisanego powyżej. Pewnego wieczora jednak, zwykle niezwykle uprzemy pan recepcjonista powiedział zasadniczo „Proszę zaczekać”. Nie wydał mi „V” za to wykonał z 5 telefonów. Stoję niespokojnie, spóźniając się na francuski. W końcu „V” otrzymałam, podziękowałam i biegnę na schody ewakuacyjne, aby dogonić stracony czas. A portier za mną – „Stop! Proszę tu czekać!”. Struchlałam… Po kolejnych kilku minutach (odraczających moją punktualność na lekcji) pojawiła się pani w czarnym garniturze. Ze srogą miną spojrzała na mnie i stwierdziła, że ona już właściwie nie pracuje o tej porze i że PRZEZ MNIE właśnie spóźnia się na pociąg, który właśnie odjeżdża… I że to już TRZECI RAZ (liczyli???) kiedy nie mam przepustki i że następnym razem mnie nie wpuszczą już wcale. Po czym odwróciła się na pięcie i poszła na swój dawno już odjechany (że tak powiem) pociąg, zanim wybąkałam zdumione „pardon…”

No, pomyślałam, to dopiero państwo prawa! Gratuluję. Nie ma to jak stare dobre metody wychowawcze: upokorzenie+ lekki szantaż+ pseudozasady (liczę do trzech!).
Za tydzień oczywiście miałam przepustkę, co niezbyt życzliwie, a raczej złośliwie zauważył portier, wznosząc na żydowską modłę ręce do nieba i krzycząc wniebogłosy na mój widok: „A jednak można! Co się stało! To niesamowite! itp.”. Powtarzał ten gest widząc mnie za każdym razem przez jeszcze około 2 tygodnie, aż odparowałam mu po francusku coś niezwykle asertywnego (czego treść pominę w tym tekście).