piątek, 20 stycznia 2012

Komu, komu? bo jak znajdę to zabiorę do domu!

Ostatnio specjalizuję się w znajdowaniu rzeczy. Głównie na chodniku lub w krzakach. Nie jest to trudne w tym kraju, gdzie śmieci wystawia się 2 razy w tygodniu wprost na ulicę z nadzieją, że służba oczyszczania miasta je zabierze… Co smakowitsze kąski wybierają pieski, a resztę zgarniam ja.

No dobra, ustalmy - nie rzucam się na każdy worek ze śmieciami. Niektóre przedmioty leżą po prostu "swobodnie" na mojej drodze. Grzech nie podnieść. Klocki lego? Bardzo proszę (trzeba tylko dobrze je umyć, bo trochę leża). Piękne stare krzesło? Jak najbardziej. Przystawka do wózka (platforma na której może jeździć starsze dziecko) –w dobrym stanie, mało używana. Do zabrania z ulicy od zaraz...

Dziś rekord wszystkiego. Piękny kask rowerowy, stylizowany na wojenny hełm. Przyglądałam mu się długo… Może ktoś go wreszcie zabierze? Może wadliwy? Ale ponieważ ciągle leżał w krzakach zdecydowałam się go w końcu ponieść. CUDO.

Zbieram zamówienia - może ktoś czegoś potrzebuje?

środa, 18 stycznia 2012

Piętnasta lekcja francuskiego – czyli do trzech razy sztuka...

To państwo jest w rozpadzie, to pewne. Ale niektóre jego mechanizmy jeszcze funkcjonują… Oto jeden z nich (poznany niestety na własnej skórze):

Aby dostać się do budynku, gdzie obywają się lekcje francuskiego, trzeba mieć przepustkę ze zdjęciem (zrobionym przypadkowo przez przypadkowego urzędnika, bez uprzedzenia oraz oświetlenia, na którym to zdjęciu wiadomo ostatecznie jak się wygląda). Jeśli się takowej przepustki nie posiada lub się jej zapomni (brrr), rejestruje się w recepcji (imię, nazwisko, nr dowodu, data urodzenia, pozostałe wymiary i namiary, podpisy itp.) a następnie otrzymuje się naklejkę z „V” (visiteur). Naklejka ta zmienia kolor następnego dnia, więc ma użytek jednorazowy.

Otóż w swoim emigracyjnym gapiostwie nie zabrałam kilka razy przepustki, rejestrując się w recepcji wg schematu opisanego powyżej. Pewnego wieczora jednak, zwykle niezwykle uprzemy pan recepcjonista powiedział zasadniczo „Proszę zaczekać”. Nie wydał mi „V” za to wykonał z 5 telefonów. Stoję niespokojnie, spóźniając się na francuski. W końcu „V” otrzymałam, podziękowałam i biegnę na schody ewakuacyjne, aby dogonić stracony czas. A portier za mną – „Stop! Proszę tu czekać!”. Struchlałam… Po kolejnych kilku minutach (odraczających moją punktualność na lekcji) pojawiła się pani w czarnym garniturze. Ze srogą miną spojrzała na mnie i stwierdziła, że ona już właściwie nie pracuje o tej porze i że PRZEZ MNIE właśnie spóźnia się na pociąg, który właśnie odjeżdża… I że to już TRZECI RAZ (liczyli???) kiedy nie mam przepustki i że następnym razem mnie nie wpuszczą już wcale. Po czym odwróciła się na pięcie i poszła na swój dawno już odjechany (że tak powiem) pociąg, zanim wybąkałam zdumione „pardon…”

No, pomyślałam, to dopiero państwo prawa! Gratuluję. Nie ma to jak stare dobre metody wychowawcze: upokorzenie+ lekki szantaż+ pseudozasady (liczę do trzech!).
Za tydzień oczywiście miałam przepustkę, co niezbyt życzliwie, a raczej złośliwie zauważył portier, wznosząc na żydowską modłę ręce do nieba i krzycząc wniebogłosy na mój widok: „A jednak można! Co się stało! To niesamowite! itp.”. Powtarzał ten gest widząc mnie za każdym razem przez jeszcze około 2 tygodnie, aż odparowałam mu po francusku coś niezwykle asertywnego (czego treść pominę w tym tekście).