wtorek, 18 października 2011

Abonamentowi bliźni czyli z wizytą w wysokich progach teatru

Publiczność abonamentowa w teatrze to wielowiekowa tradycja Belgów. A jest to publiczność nieodgadniona… Zasiadają panie w kapeluszach i piórach na premierze takiego, dajmy na to, Warlikowskiego, i już przy scenie zjadania surowego kawałka mięsa, połączonego ze zwracaniem tegoż, owe damy wydają głośne ochy i achy oraz wielokrotne emocjonalne okrzyki „o no!” „o no!”. W przerwie patrzę dyskretnie, czy ich świetne miejsce się nie zwolni dla mnie, nieabomanentowej emigrantki, ale NO! O NO! Panie wracają znów i chcą oglądać kolejne 4,5 godziny rzezi, golizny, mięsożerstwa itp. W przerwie uprzejmie i wielokrotnie wyjadają mi orzeszki, którymi chciałam je TYLKO RAZ poczęstować oraz korzystają z nieopatrznej propozycji przyniesienia im czegoś do picia przez moją koleżankę (za napoje Panie nie zwracają koleżance ani flamandzkiego ani walońskiego złamanego centa). No więc latamy z koleżanką całą przerwę (między jedną 4,5 godzinną częścią a drugą 4,5 godzinną częścią przedstawienia o zjadaniu mięsa) służąc na własną prośbę bliźnim w piórach i kapeluszach. Abonamentowym bliźnim.
A panie wstają na końcu, przy scenie rozliczenia z molestującym seksualnie ojcem i klaszcząc w swoje spłowiałe rękawiczki wykrzykują „Bravo! Kristof, je t’aime! ” . Niesłychane.

Wczoraj z kolei pewna piękna i pięknie ubrana starsza dama zasnęła na symfonii Góreckiego. Rozumiem, że to pieśni „żałosne”, ale żeby aż tak?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz